Zimno. Było mu bardzo zimno, choć ten jesienny dzień był ciepły i słoneczny. Całą podróż powrotną spędził w boksie razem z Pon-Pon, przytulony do jej szyi. Wydawało mu się, że już nigdy nie zdoła się rozgrzać. Lamukha przestała się do niego odzywać, kiedy przerażony i rozgoryczony spiorunował ją wzrokiem. Nie mógł się uporać z natłokiem własnych myśli, więc tym bardziej przeszkadzała mu paplanina Pon-Pon. Friggar nie czekał na spóźnionych pasażerów, toteż byli zmuszeni podróżować drogą morską. Artemisowi rejs dłużył się niemiłosiernie. Gdy wreszcie dotarli do Merkilas, Arborianin ruszył prosto do Królewskiej Biblioteki, nie zbaczając z drogi i nie zwalniając kroku. Upewniwszy się, że Pon-Pon zostanie właściwie wyczyszczona i nakarmiona, pobiegł do gabinetu Mistrza Ksiąg. Zastał Mistrza Alasdaira spisującego raport dla króla. Mężczyzna zmarszczył brwi, kiedy ujrzał bladego i dygoczącego Arborianina.
- Mistrzu, przykro mi, ale wracam z pustymi rękoma. - Artemisowi jakoś udało się powstrzymać szczękanie zębami. - Wybacz mi, ale nie będę mógł wypełniać swoich obowiązków w najbliższym czasie. Chyba jestem chory.
- Widzę. Twoja podróż się przeciągnęła i prawdę mówiąc zaczynałem się już niepokoić. - Mężczyzna zabębnił palcami po blacie biurka. - No cóż, będę musiał obyć się bez ciebie, choć cenię sobie twoje umiejętności. Czy mam wezwać medyka?
- Nie, nie trzeba. Dziękuję, Mistrzu. - Artemis ukłonił się i szybkim krokiem udał się do swojej kwatery.
Rzucił ponure spojrzenie swemu odbiciu w lustrze.
- Żaden medyk mi nie pomoże, prawda? - Westchnął smutno, a potem powlókł się do łazienki, by przygotować gorącą kąpiel.
Noc także nie przyniosła ukojenia. Długo przewracał się na łóżku z boku na bok, zanim wreszcie usnął. Tym razem przyśniło mu się morze traw. Biegł przez wysokie i szumiące źdźbła, a granatowe niebo nad nim usiane było miliardem gwiazd. Srebrny Księżyc lśnił w całej swojej krasie, zaś po pewnym czasie dołączył do niego mniejszy Złoty Księżyc. Poprzecinana ciemniejszymi żyłkami bursztynowa tarcza była idealnie okrągła. Dwa księżyce w pełni. Artemis wbiegł na wzgórze, na którym bielała pojedyncza kanelowana kolumna. W trawie wciąż można było dostrzec resztki fundamentów. Dawno temu stał tu pałac pierwszego władcy Silvantii, teraz mieszkańcy miasta mogli obserwować stąd przemierzające niebo friggary. Artemis spojrzał na Złoty Księżyc. Coś zamigotało na jego powierzchni. Przeniósł wzrok na kolumnę. Nie był pewien, z jakiego kamienia ją wykuto, ale ta czysta biel sprawiała, że w blasku księżyców wydawała się jarzyć. W szumie wysokich traw mógł prawie rozróżnić delikatny szept. Czyżby zmysły płatały mu figle?
"Tutaj"
Schylił się, by podnieść coś, co połyskiwało różowo w trawie u podstawy kolumny. Liść marvilii? Żadne drzewo tego gatunku nie rosło w okolicy. Nagle poczuł, jak z liścia zamkniętego w dłoni wsącza się w jego ciało miłe ciepło. Zamknął oczy, rozkoszując się tym uczuciem, a gdy je znów otworzył, spostrzegł na niebie rój spadających gwiazd. Żniwa Złotego Księżyca. Tej nocy friggary wyruszą na poszukiwanie stellenitów. Jedna z gwiazd kierowała się wprost ku wzgórzu, jakby coś ją przyciągało. Była coraz bliżej i Artemis mógł zobaczyć ognisty ślad, jaki zostawia, przecinając granat nieba. Teraz już był pewny, że zmierza dokładnie ku niemu, ale nie próbował uciekać. Otoczył go oślepiający blask, gorący podmuch owionął twarz. Całe ciało wypełniło mrowienie i żar niemal nie do wytrzymania. Poczuł, że jakaś niewidzialna siła unosi go ponad ziemię, a przenikające wszystko światło napełnia go niesamowitą energią. Na ułamek sekundy stał się jednością z kosmosem. Słyszał myśli miliardów żywych istot, widział jak rodzą się i umierają całe planety, jak tworzą się góry i oceany, a wszystko to działo się coraz szybciej i szybciej. Wszechświat wirował w jakimś szalonym tańcu, a on razem z nim. I naraz zaczął spadać, ziemia przyciągała go coraz silniej. Nic nie uchroni go przed bolesnym upadkiem.
Uderzył plecami o podłogę. Podłogę? Artemis zamrugał oczami. Był wciąż w swoim mieszkaniu. Siedział przy łóżku, a serce waliło mu, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Odetchnął z ulgą. To sen. Tylko sen. Po chwili zdał sobie sprawę, że nadal ściska coś w dłoni. Rozwarł palce i ku swemu ogromnemu zdumieniu zobaczył różowy liść. Przecież to tylko sen! Dopiero teraz dotarło do niego, że coś się zmieniło. Już nie było mu zimno i wcale nie czuł się ani zmęczony, ani senny. Wręcz przeciwnie, jego ciało rozpierała dziwna energia. Odruchowo pstryknął palcami. Wszystkie świece i lampy rozbłysły w jednej chwili, a w izbie zrobiło się tak jasno, że zdumiony Artemis musiał osłonić dłonią oczy. Jak to możliwe? Podniósł się i wyjrzał przez okno. Była bezchmurna noc, a na niebie lśniły dwa księżyce. To pierwsza noc Żniw Złotego Księżyca. Popatrzył na swoje dłonie, zerknął w lustro. Nic się nie zmieniło. Wciąż był sobą, magia wróciła, ale nie jego magia. Ten rodzaj wypełniającej go energii był obcy. Artemis spojrzał na leżący na podłodze połyskujący różowy liść. Teraz wreszcie zrozumiał, co przekazała mu tajemnicza istota. To był symbol paktu. Tamto stworzenie zwracało mu to, co zostało odebrane. Zwracało w takiej formie, w jakiej było to możliwe. Chłopak ubrał się szybko. Musiał się przekonać co do swoich podejrzeń. Pobiegł na wzgórze ze snu. Port w Merkilas tętnił dziś życiem, ale tutaj był sam. Dotknął zimnej białej kolumny. Tym razem nie śni, wszystko dzieje się naprawdę. Wyciągnął rękę i nakreślił w powietrzu okrąg, który rozjarzył się srebrzyście. Światło przybrało na sile, a krąg zwiększał swoją średnicę aż objął całe wzgórze. Artemis wiedział, że to zaledwie tania sztuczka przy tym, co był w stanie zrobić. Mógłby zastąpić wszystkie ogniwa napędowe największego friggara i sprawić, by przemieszczał się szybciej niż jakikolwiek inny okręt. Kiedy uczynił nieznaczny gest, krąg światła znikł. Arborianin wyciągnął ręce w górę i skierował swoje myśli ku dziwnej istocie, gdziekolwiek teraz była. Gwiazdy migotały tak samo jak zwykle, nocne powietrze było rześkie i przyjemnie chłodne. Po chwili jednak usłyszał cichy syk. Tuż przed nim pojawiła się linia jasnego światła, która zaczęła wydłużać się i formować w kształt kostura zwieńczonego srebrnym, misternie rzeźbionym ornamentem. Metal zdawał się wchłaniać i więzić w sobie blask obu księżyców, i z pewnością nie pochodził z żadnego rejonu Quintii. Po obu stronach ażurowej tarczy zawieszone były rzucające tęczowe refleksy kryształy. Artemis bez wahania chwycił kostur, podziwiając jego precyzyjne wykonanie i wyważenie. Otrzymał dar znacznie większy niż to, co utracił. Skądkolwiek wywodziła się uwolniona przez niego istota, była związana z przeszłością i przyszłością tej planety. Teraz zrozumiał, że nadejdzie taki czas, kiedy będzie musiał wykorzystać cały potencjał swego nowego daru.