- Dlaczego, u diaska, jest tak zimno? - Cas roztarł zziębnięte dłonie i postawił kołnierz kurtki. Jego oddech zmienił się w obłoczek pary.
- To faktycznie dziwne. - Tristan spojrzał na ciężkie, ciemne chmury, które leniwie przesuwały się po niebie. - Czyżby zima miała nadejść wcześniej?
- Potrzebujemy nowych ciepłych ubrań. Jeśli skręcimy na zachód i będziemy trzymać się brzegu rzeki, powinniśmy trafić na jakąś osadę.
Tristan zerknął na mężczyznę, ale zaraz spuścił wzrok. Czuł się winny, bo po części był odpowiedzialny za obecny stan rzeczy. Gdyby nie on, Cas zapewne byłby już daleko stąd, w jakimś pięknym mieście, gdzie jego kuglarskie sztuczki zostałyby docenione i odpowiednio opłacone. Nie musiałby tułać się po bezdrożach i marznąć.
- Wszystko w porządku?
Z zamyślenia wyrwał go głos Casa.
- Tak, nie przejmuj się mną. Czuję się już dużo lepiej. - Tristan uśmiechnął się, ale zaraz pomyślał, że chyba nie wypadło to zbyt szczerze.
- Ile masz lat?
Arborianin zamrugał oczami, to pytanie zupełnie go zaskoczyło.
- Trzysta dwadzieścia cztery. Czy to ważne?
- O, aż tak dużo?! - Oczy Casa rozszerzyły się w zdumieniu. - Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak to jest żyć tak długo.
- Z mojego punktu widzenia to wcale nie tak dużo. - Tristan przymknął oczy, licząc w myślach. - Gdybym urodził się w tych stronach, miałbym osiemnaście lat. Teoretycznie więc chyba jesteśmy w podobnym wieku.
- Jak już mówiłem, mam luki w pamięci. Nie pamiętam, gdzie się urodziłem ani kim byli moi krewni. Sądzę, że masz rację. Mogę być niewiele starszy od ciebie, jeśli przyjmiemy, że byłbyś moim rodakiem.
- Pozwól, że teraz ja cię o coś zapytam. Cas to zdrobnienie, prawda?
Mężczyzna westchnął i wyciągnął ręce nad dogasającym ogniskiem.
- Odpowiedziałeś szczerze, więc uczciwość nakazuje mi odwdzięczyć się tym samym. Mam na imię Caspar. Caspar Cassidy, więc to skrót zarówno od imienia, jak i nazwiska. Chociaż nie dam głowy, że to moje prawdziwe nazwisko.
- Teraz rozumiem. - Tristan uśmiechnął się do siebie.
- Co?
- Nic takiego. - Arborianin zaczął zdejmować szalik, ale Cas wstał i dotknął grzbietu jego dłoni.
- Zatrzymaj go. - Poprawił miękką tkaninę na szyi chłopaka. - Ruszajmy dalej. Do południa powinniśmy dotrzeć do jakiejś osady. Może spędzimy tam noc, a potem znajdziemy port, skąd mniejsza jednostka zabierze cię na twój okręt.
- Tak, to dobry plan. - Dotarło do niego, że powiedział to bez przekonania.
Wysoko w gałęziach starego drzewa kruk nastroszył lśniące metalicznie pióra. Inne ptaki milcząco zaakceptowały jego obecność. Kruk przekrzywił głowę, wodząc wzrokiem za człowiekiem ze złotymi oczami. Zima czy lato, mróz czy spiekota, podążał za tym człowiekiem już bardzo długo. Mimo iż był mniejszy od przedstawicieli swego gatunku, większość ptaków czuła przed nim respekt. Kruk nie zwracał uwagi na świergoty i trele wokół siebie. Uparcie obserwował długowłosego, złotookiego człowieka w dole. Nie wiedział, dlaczego ten osobnik interesował go tak bardzo. Coś kazało mu być zawsze w pobliżu. Kiedy wędrowcy zwinęli obozowisko i zatarli ślady swojej bytności, kruk zerwał się do lotu.
Do osady dotarli dopiero późnym popołudniem. Tristan nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest zmęczony, dopóki nie opadł na krzesło w gospodzie. Ogień w kominku napełniał niewielką salę przyjemnym ciepłem. Arborianin nie odważył się zdjąć kaptura, nie wzbudziło to jednak niczyich podejrzeń. Cas uspokoił go, twierdząc, że bywał już w miejscach takich jak to. Mieszkańcy trudnili się hodowlą dorongo, których jaja były przysmakiem w tych stronach albo sprzedażą części zamiennych do rozmaitych maszyn i byli w stanie przeżyć ciężkie czasy tylko dlatego, że dogadywali się z przemytnikami. Postawny oberżysta zgodził się, by w zamian za posiłek i nocleg Cas zabawił gości swoimi sztuczkami. Oparłszy się plecami o kamienną ścianę, Tristan obserwował jak mężczyzna bez wysiłku żongluje błyszczącymi piłeczkami. Barwne kule wirowały nad jego głową tak szybko, że trudno było nadążyć za nimi wzrokiem. Jedna z nich poszybowała wysoko, dostrzegł błysk ostrza i na podłogę posypały się płatki kwiatów. Następnie Cas bezceremonialnie poprosił jedną z kobiet o zdjęcie kolczyka, ukrył go w dłoni, a gdy dmuchnął i rozwarł palce, dłoń była pusta. Zanim kobieta zdążyła zaprotestować, wskazał kieszeń mężczyzny siedzącego przy kominku, a ten wyciągnął zgubę z niemałym zdumieniem. Kiedy Cas przechodził do kolejnych sztuczek, Tristan poczuł, że powieki ciążą mu coraz bardziej. Wreszcie w sali rozległy się oklaski i śmiech, co znaczyło, że występ dobiegł końca.
Arborianin powlókł się za kuglarzem do pokoju na piętrze.
- Jest tylko jedno łóżko. - Cas rzucił swój plecak w kąt. - Nie krępuj się, ja zdrzemnę się na fotelu.
- Nie mogę ci na to pozwolić. Zmieścimy się, ja śpię na lewej połowie...
- To chyba nie jest zbyt dobry pomysł - szybko zaprotestował Cas. - A jeśli wrócą twoje koszmary?
Tristan wbił wzrok w podłogę i zacisnął pięści.
- Gdy będziesz obok, szybciej mnie obudzisz, prawda?
- No tak, to logiczne... - Cas poczuł, że się rumieni, więc odwrócił się i zaczął zaciągać kotary w oknie. - Idź się wykąpać, ja poczekam.
Kiedy Cas wyszedł z wanny i okręcony ręcznikiem stanął przy łóżku, Tristan już spał. Gruby koc zsunął się z ramion. W blasku małej stellenitowej lampki mężczyzna widział odsłonięte ucho, zarys szczęki, lekko rozchylone wargi. Miał wielką ochotę przesunąć opuszkiem palca po szyi Arborianina, wytyczając linię do obojczyka i dalej... Na samą myśl, że ledwie wczoraj widział go w tak bardzo intymnej sytuacji, robiło mu się gorąco. "Kretyn!" - zganił sam siebie. "Weź się w garść." Skulił się na samym brzegu łóżka, minęło jednak trochę czasu zanim udało mu się zasnąć.
Następnego dnia Cas kategorycznie zabronił Tristanowi opuszczania pokoju, a sam udał się do jedynego w wiosce sklepu. Kupił ubrania dla nich obojga i dyskretnie wypytał się o drogę do najbliższego portu. Kupcy pojawili się we wsi jakieś trzy dni temu, za późno więc, by dogonić karawanę. Cas szybko przeliczył pozostałą sumę pieniędzy. Postanowił odeskortować chłopaka do portu, a potem opłacić miejsce na barce i ruszyć w dół rzeki. Kiedy przebierali się w ciepłą odzież, nie potrafił powstrzymać się przed ukradkowym zerkaniem w stronę Arborianina, a umysł wciąż podsuwał mu obrazy wygiętej szyi, napiętych pośladków, rozsuniętych nóg i tego, co znajdowało się między nimi. Szybko odwrócił głowę, czując, że się rumieni.
Wyruszyli zaraz po wczesnym obiedzie. Z każdym dniem Tristan odzyskiwał siły, a blizny na ciele stawały się mniej widoczne. Każdy dzień przynosił też coraz większe ochłodzenie, co niepokoiło Casa, choć starał się nadrabiać miną. Gdy w powietrzu zaczęły wirować pierwsze płatki śniegu, zdał sobie sprawę, że zgrzyta zębami.
- Czy coś jest nie tak? - spytał Tristan.
- Nie znoszę zimna! - Odpowiedź brzmiała jak skarga.
Arborianin zbliżył się do mężczyzny, zdjął rękawiczkę i chwycił jego dłoń.
- Co..? - Cas nie dokończył, bo przyjemne ciepło zaczęło właśnie rozchodzić się po całym jego ciele.
- Przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić.
- Dziękuję. To niesamowite. - Cas ze zdumieniem patrzył na ich splecione dłonie.
- Moja magia nie działa po zachodzie słońca. - Tristan nagle odwrócił głowę. - Jest coś jeszcze, co muszę ci powiedzieć. To, co widziałeś... To się powtarza i nie mogę nad tym zapanować.
Mężczyzna spojrzał na Arborianina, na którego twarzy malowało się napięcie. Mimowolnie ścisnął jego dłoń i dzięki temu chłopak zebrał się na odwagę, by mówić dalej.
- To się zaczęło na krótko przed zniszczeniem mojej ojczyzny. Doglądałem z ojcem sadzonki nowej odmiany pewnego bardzo rzadkiego kwiatu, kiedy straciłem przytomność. Obudziłem się jakieś dwa dni później, ale byłem tak słaby, że nie mogłem podnieść się z łóżka. Po tygodniu wydawało się, że wszystko wróciło do normy, lecz wtedy właśnie doświadczyłem tego po raz pierwszy. Moje ciało wypełniła tak ogromna energia, iż miałem wrażenie, że zostanę rozerwany na strzępy. Musiałem znaleźć sposób, by się jej pozbyć. Nawet medycy nie byli w stanie mi pomóc. Wtedy zrozumiałem, że albo dam upust tej niszczycielskiej sile i niechybnie spalę na popiół wszystko wokół, albo... No cóż, potrzebowałem tak silnych doznań, że kobietom sprawiałem tylko ból. Zacząłem więc robić to z mężczyznami. Tylko tak mogłem pozostać przy zdrowych zmysłach. Nie chciałem, żebyś widział mnie w tym stanie. - Tristan puścił dłoń Casa i odwrócił się. - Nie wiem, dlaczego ci to wszystko mówię... Chyba zwyczajnie się boję.
- Czego?
- Że mnie znienawidzisz. Że będziesz mną gardzić.
- Głupek! - fuknął Cas. - Za kogo ty mnie masz? - Podszedł do Arborianina i objął go, czując napływające do oczu łzy.
W tej samej chwili dobiegł ich raniący uszy, przenikliwy skowyt.
- Uważaj! - Cas odepchnął Tristana w samą porę, bo tam, gdzie jeszcze przed sekundą znajdowało się jego ramię, powietrze przeciął rdzawobrązowy kolec. - Niech to szlag! - Mężczyzna zerknął na długi kolec wbity w ścieżkę kilka metrów dalej.
- Co to jest? - spytał Tristan, czując jak jeżą mu się włosy na karku.
- Dahgar. Tak daleko na północy? To muszą być łowcy głów. - Cas chwycił chłopaka za rękę i pociągnął za sobą. - Biegnij! Zaraz tu będą!
Skowyt powtórzył się, a kiedy odwrócili na moment głowy, zobaczyli nadbiegające stwory. Większe niż hieny i znacznie bardziej od nich niebezpieczne. Zwaliste ciała zamiast futrem pokryte były zielonkawą łuską, zaś wzdłuż grzbietu sterczał grzebień rdzawo połyskujących, ostrych kolców. Jedna z bestii zwolniła, pochyliła łeb, napinając mięśnie, a wtedy kilka kolców oderwało się od ciała i pomknęło w stronę uciekinierów.
- W tych kolcach jest jad! Nie pozwól, by cię dosięgły! - krzyknął Cas, wciąż ściskając przegub Tristana.
Arborianin dyszał ciężko, ledwo mógł nadążyć za Casparem. "Niedobrze! Zaraz się ściemni, ale jeszcze nie jest za późno." Zerknął przez ramię i wyciągnął rękę w kierunku szarżujących stworów. Niewidzialna fala energii zmiotła ohydne cielska, ale to ich nie powstrzymało. Bestie tylko zatrzymały się na moment, otrząsnęły, po czym wznowiły pościg. Tristan jeszcze raz skoncentrował się na ataku. Tym razem kule ognia śmignęły tuż nad ziemią, trafiając jednego z dahgarów. Stwór z przeraźliwym piskiem wił się w agonii aż znieruchomiał, a jego sczerniałe szczątki zmieniły się w kupkę popiołu.
- Cas, już nie mogę... - wydyszał Tristan. Czuł, że brakuje mu tchu, a nogi ma jak z ołowiu.
- Wytrzymaj! Może ich zgubimy!
Skrzące się w powietrzu drobinki śniegu przerodziły się nagle w prawdziwą zamieć. Wszystko wokół pokryła nieskazitelna biel.
- Cas, nie dam rady! - Tristan biegł coraz wolniej, walcząc o każdy oddech. Mężczyzna musiał niemal ciągnąć go za sobą. Jego dłoń zaciśnięta na nadgarstku sprawiała chłopakowi ból.
Mrożący krew w żyłach skowyt zdawał się teraz dobiegać z daleka. Między zeschłymi zaroślami sterczały z ziemi dziwaczne kształty pokryte teraz białym puchem. Cas wreszcie puścił rękę Tristana, a ten poczuł, że nogi uginają się pod nim. Arborianin pochylił się, wciągając do płuc mroźne powietrze.
- Nie mamy wiele czasu, dahgary zaraz znów podejmą trop - mruknął Caspar.
Tristan podniósł głowę, jego wzrok przykuł jeden z tajemniczych kształtów. Nie było mowy o pomyłce. Walcząc ze zmęczeniem, podszedł bliżej i strzepnął śnieg z fragmentu metalowej konstrukcji.
- Złomowisko... - szepnął. Rozejrzał się dokoła i ze zdumieniem odkrył, że zdezelowanych i zostawionych na pastwę rdzy maszyn jest znacznie więcej. Przesunął ręką w powietrzu, tworząc porywisty podmuch, który zmiótł ze stalowych kształtów pokrywający je śnieg i pył. - Chyba mogę nas stąd wydostać.
Cas spojrzał na Arborianina, marszcząc brwi.
- Jak? To złom.
- Nie do końca. - Tristan zbliżył się do największej z maszyn. Wciąż trzęsły mu się nogi i miał lekką zadyszkę, więc dalsza ucieczka o własnych siłach nie wchodziła w rachubę. - To MV-09 Griffonis. Nie wygląda najgorzej. - Spróbował zdjąć pokrywę silnika w tylnej części odrapanego i powgniatanego kadłuba. - Trzeba to podważyć...
- Trzymaj. - Cas podał mu swój sztylet.
Arborianin wsunął ostrze w szparę i ostrożnie zwiększał nacisk aż usłyszał ciche szczęknięcie. Pokrywa odskoczyła, ale zamiast ogniwa zasilającego zobaczył tylko dużego szczura, który umknął na widok dwunożnej istoty dewastującej jego kryjówkę.
- Mogłem się tego spodziewać. Nie mamy czasu do stracenia! Cas, wiesz jak wygląda ogniwo zasilające?
- Hm, chyba nigdy żadnego nie widziałem. - Mężczyzna w zamyśleniu potarł podbródek.
- Zwykle ma postać cylindra albo pierścienia... - Tristan zaczął rysować schemat czubkiem ostrza na zmarzniętej ziemi. - Przeszukajmy wszystkie maszyny, może dopisze nam szczęście.
Gorączkowo krążyli od jednej pordzewiałej konstrukcji do drugiej, kiedy ponownie rozległ się dziki skowyt. "Błagam, niech się znajdzie choć jeden sprawny komponent!", Tristan powtarzał te słowa w myślach jak mantrę.
- Mam! - wykrzyknął nagle Cas. - Chyba...
Arborianin podbiegł do niego i przyjrzał się cylindrycznemu, przejrzystemu zbiornikowi, na którego dnie osadziły się resztki świecącej zielonkawo cieczy.
- Wystarczy. - Tristan odetchnął z ulgą, ostrożnie zaniósł cylinder do Griffonisa, wsunął we właściwe miejsce, a potem przesłał trochę własnej energii do ogniwa. Krople cieczy zbiły się razem i rozbłysły jaśniejszym blaskiem. Kiedy zamknął pokrywę silnika, z wnętrza maszyny dał się słyszeć metaliczny stukot, ale zaraz zapadła cisza. - No dalej! - Chłopak uderzył pięścią w bok kadłuba. Maszyna zabulgotała i ponownie ucichła. Gdzieś za nimi coś warknęło i sapnęło. Obrócili głowy jednocześnie i napotkali wpatrzone w siebie ślepia olbrzymiej bestii. Z szerokiego pyska wypełnionego rzędami ostrych zębów ciekła ciemna ślina. Dahgar sprężył się do skoku. Tristan przylgnął do zimnej stali korpusu.
- Błagam, działaj! - jęknął cicho.
Nagle maszyna drgnęła, w kokpicie zapłonęły diody, a masywne stalowe nogi ugięły się.
- Cas, wsiadaj! - Arborianin wspiął się po kadłubie i wyciągnął rękę do swego towarzysza.
Dahgar dopadł do machiny, kłapnął zębami w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą znajdowała się noga Casa, z oddali zaś zaczęły nadbiegać kolejne bestie.
Tristan usadowił się w fotelu pilota, a Caspar skulił się tuż za nim, w milczeniu patrząc jak Arborianin sprawdza kontrolki i przesuwa kolejno dźwignie. Chociaż większy i cięższy od Mekantisa Griffonis był już przeżytkiem, to sterowanie nim nie było zbytnio skomplikowane. Jeden z dahgarów skoczył tak wysoko, że dosięgnąłby ramienia Tristana gdyby ten nie zamknął w porę osłony kokpitu.
- Co teraz? - spytał Cas. Bestie w dole warczały i sapały rozwścieczone niespodziewaną ucieczką niedoszłych ofiar. Zza zakrętu wypadł na ścieżkę krępy mężczyzna dosiadający długonogiego wierzchowca. Miał na sobie gruby czarny płaszcz podbity futrem, a twarz przesłaniała mu skórzana maska. W mig ocenił sytuację. W pełnym galopie zbliżał się ku maszynie, celując w kokpit stellenitową lancą.
- Jeśli trafi, to po nas! - wysyczał Cas.
- Wiem! Mamy mało paliwa... - Tristan odetchnął głęboko. - Cas, ufasz mi?
- Chyba nie zrobisz nic głupiego?
- Caspar! - Kątem oka dostrzegł, jak po czubku lancy przeskakują zielonkawobłękitne iskry.
- Ufam ci! - wrzasnął mężczyzna. - Tylko zrób coś!
Tristan pociągnął wolant do siebie, a wtedy podobna do olbrzymiego żuka maszyna zadrżała i wystrzeliła w górę, wbijając ich obu w fotele. Wznosili się coraz wyżej, chociaż cały kadłub trząsł się, jakby miał się za chwilę rozsypać. Wokół robiło się coraz zimniej i coraz ciemniej.
- Możesz znów zacząć oddychać - powiedział spokojnie Tristan.
Cas ze świstem wypuścił powietrze. Nie zdawał sobie sprawy, że odkąd oderwali się od ziemi, wstrzymywał oddech.