top of page
  • Zdjęcie autoraAnka Mazovshanka

Łzy Złotego Księżyca, rozdział 11

- Co u licha? - Młody mężczyzna odskoczył w tył. Spojrzał na to "coś", co dotknęło jego nogi. Czy miał przed sobą upiora? Wychudzone ciało, brudne i pokryte zakrzepłą krwią, w strzępach bandaży, leżało nieruchomo na zarośniętej brukowanej ścieżce.

Cas zebrał się na odwagę, podszedł bliżej i trącił to "coś" czubkiem buta. Nie poruszyło się. Przyjrzał się dokładniej wyciągniętej ręce. Nie były to odrażające szpony potwora, jak się tego spodziewał, ale drobna dłoń o smukłych, delikatnych palcach. Cas wziął głęboki oddech, przykucnął przy leżącej postaci i obrócił ją na plecy. Drgnął, czując nagły dreszcz. Nie takiego widoku się spodziewał. Miał przed sobą wymizerowanego chłopaka o bladej, teraz niemal sinej skórze. Ran i sińców nie sposób było zliczyć. Mokre i powalane błotem włosy przykleiły się do czoła. Wymizerowana twarz miała jednak szlachetne rysy. Pięknie zarysowane kości policzkowe, zgrabny nos, wydatne usta i powieki zwieńczone długimi, srebrzystobiałymi rzęsami. Tym zaś, co najbardziej przykuwało uwagę były niezwykłe, spiczaste uszy. To musiał być Arborianin. Cas nigdy wcześniej nie spotkał żadnego Arborianina. Wiedział tylko, że dawno temu widział gdzieś obrazy w złotych ramach. Przedstawiały różnych dostojników, a wśród nich byli też Arborianie. Wszyscy w białych szatach, dumni i nieprzystępni o chłodnym, wyniosłym spojrzeniu. Nie pamiętał, gdzie ani kiedy to było, miał luki w pamięci. Zapamiętał jedynie te twarze. A teraz spoglądał na Arborianina z krwi i kości, zupełnie niepodobnego do tamtych, niemal boskich istot. Ten tutaj przypominał raczej wyrzuconego z domu, na wpół zagłodzonego szczeniaka. Z bijącym sercem Cas przyłożył palce do szyi tego żałosnego stworzenia. Wyczuł tętno, ale bardzo słabe. Westchnął głośno.

- Dlaczego to mnie zawsze spotyka coś takiego? Wystarczy mi kłopotów. Ale ty chyba masz większe, co? Ech, wiem, że tego pożałuję. - Delikatnie podźwignął ciało i ruszył ku jednemu z najmniej zniszczonych budynków.

Ułożył chłopaka ostrożnie na podłodze, zdjął plecak i zaczął wyciągać z niego koc, suche ubranie, leczniczy balsam i opatrunki. Rozwinął matę i przeniósł na nią rannego. Rzęsisty deszcz zmył większość brudu, więc wystarczyło rozciąć resztki bandaży, oczyścić rany, nałożyć balsam i świeże opatrunki. Długie pasy materiału omotał ściśle wokół jego piersi. Dwa żebra były złamane, ale na szczęście nie przebiły płuca. Najbardziej niepokoiła go rana na udzie, była dość głęboka, ale zszył jej brzegi najlepiej jak potrafił, zanim owinął czystym płótnem. Przykrył Arborianina kocem, po czym wyciągnął niewielki zbiornik zawierający drobiny gwiezdnego pyłu. Ustawił go przed sobą, przekręcił wieńczący go pierścień, a wtedy pojawił się zielonkawy płomień. Nałożył ruszt i postawił na nim napełniony deszczówką rondel. Stellenitowy palnik przydawał się, kiedy nie mógł rozpalić prawdziwego ogniska. Gdy woda zaczęła wrzeć, wrzucił garść suszonych ziół. Wkrótce rozszedł się przyjemny, korzenny zapach, mógł więc zdjąć rondel z ognia. Czekając aż napar ostygnie, przyglądał się Arborianinowi. Jak się tu znalazł? Samotny i ranny pośród tych ruin... Czy ten, kto zadał te rany nadal tu był? Czy była to jedna osoba, czy cała banda? Zaczął nasłuchiwać, ale wokół panowała cisza.

- Pewnie wpakowałem się w niezłe bagno - mruknął pod nosem. - Ale przecież nie mogłem cię tam zostawić.

Cas wstał, przelał trochę naparu do kubka i przyklęknął przy Arborianinie. Chociaż powoli odzyskiwał przytomność, to wciąż nie otwierał oczu. Cas podparł go ramieniem i przysunął kubek do jego ust.

- Hej ty, słyszysz mnie? Musisz pomóc mnie i sobie. Pij!

O dziwo chłopak posłusznie rozchylił usta, a Cas ostrożnie wlał małą ilość płynu, obserwując jak tamten przełyka. Miał zamiar ruszyć dalej na zachód tak szybko, jak to możliwe, ale teraz wszystkie plany legły w gruzach.

- No i co ja mam z tobą zrobić? - Cas pokręcił głową. Czas działał na ich niekorzyść. Kimkolwiek byli prześladowcy tego chłopaka, na pewno wkrótce zaczną go szukać.

Deszcz wreszcie przestał bębnić o dziurawy dach. Młody mężczyzna wyciągnął siatkę, której używał do polowania na ptactwo i ustawił pułapkę tam, gdzie poprzedniego dnia mignął mu bażant. Szczęście najwyraźniej mu sprzyjało, gdyż po niedługim czasie dorodny samiec szamotał się w sieci. Po niewdzięcznym zajęciu, jakim było skubanie i patroszenie ptaka, wreszcie mógł przyrządzić pożywny rosół, dodając do niego kilka suszonych bulw moggu. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo jest głodny. No cóż, ze swoją porcją będzie musiał poczekać.

Cas przyklęknął przy rannym chłopaku. Delikatnie uniósł go z posłania i podstawił kubek pod nos. Arborianin jęknął, poruszył ustami, a potem otworzył oczy.

- Gdzie jestem? - Głos miał słaby i schrypnięty. - Kim jesteś?

- Na odpowiedzi przyjdzie czas później, teraz pij.

Chłopak otworzył usta i posłusznie przełykał małe porcje rozgrzewającego rosołu. W jego oczach jednak czaiły się strach i nieufność.

- Nie musisz się mnie obawiać - rzekł Cas. - Z mojej strony nic ci nie grozi.

Arborianin wypił wszystko, a potem dotknął bandaża na swojej szyi.

- To ty mnie opatrzyłeś?

- Tak.

- Dziękuję.

- Podziękujesz, gdy obaj będziemy daleko stąd. Kto cię tak urządził?

Chłopak zadrżał i odwrócił głowę.

- Zathrai - wyszeptał.

Cas uderzył pięścią w mur.

- A niech to! Wiedziałem, że będą z tego kłopoty.

- On nie żyje.

- Jesteś pewien?

Arborianin kiwnął głową.

- Jak? Nie, nie chcę wiedzieć. Był sam?

- Czekał na kogoś. Nie wiem nic więcej.

Cas patrzył prosto w duże bursztynowe oczy Arborianina. Miały niezwykle intensywną barwę i zdawały się skrzyć niczym klejnoty. Chłopak mówił prawdę.

- No pięknie! Czyli zgraja Zathrai albo gorszych łotrów może się tu zjawić w każdej chwili. - Mężczyzna usiadł na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i zaplótł ręce na piersi. - Jesteś głodny, co?

Arborianin znów skinął głową.

- To dobrze, ale nie możesz wypić wszystkiego na raz, bo się pochorujesz. Niedługo dostaniesz kolejną porcję. Dodałem zioła, które uśmierzają ból. Jutro musimy stąd odejść, ale niezbyt daleko. Dasz radę?

- Będę musiał.

- Powiedz mi, jak mam cię nazywać. Przecież nie mogę ciągle mówić "hej ty".

- Tristan.

- Do mnie możesz mówić Cas.

- To twoje imię? A może nazwisko?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

- Wybierz, co chcesz.



Cas przebudził się w nocy. Drzemał oparty o ścianę, okryty płaszczem, gdy dobiegły go ciche pojękiwania. Tristan wiercił się na posłaniu, dręczony koszmarami. Spod powieki spłynęła łza. Cas zbliżył się do chłopaka i musnął palcami jego policzek.

- Już dobrze - szepnął. Delikatnie odgarnął mu z czoła kosmyk włosów, a wtedy Tristan chwycił przez sen jego rękę i najwyraźniej nie miał zamiaru puścić. - Chyba się dziś nie wyśpię - mruknął Cas, po czym ułożył się przy Arborianinie.

Obudziło go nerwowe szarpnięcie.

- Puść mnie! - Tristan odsunął się od niego z nieukrywanym niesmakiem.

Cas przetarł oczy i przeciągnął się.

- Ja ciebie? Dobre sobie! To ty trzymałeś mnie za rękę przez pół nocy.

Arborianin spojrzał na mężczyznę spode łba.

- Powiedziałem już, że z mojej strony nic ci nie grozi - oznajmił spokojnie Cas. - Przygotuję śniadanie zanim wyruszymy.

- Naprawdę trzymałem cię za rękę?

- Naprawdę.

Tristan poczuł, że się rumieni.

- Przepraszam - bąknął.

Cas tylko wzruszył ramionami. Szybko przygotował owsiankę, a Tristan bez sprzeciwu dał się nakarmić.

- Teraz pomogę ci się ubrać - powiedział mężczyzna. - Wybacz, jeśli zaboli. Na szczęście jesteśmy podobnej postury, więc moje ubrania będą na ciebie pasować.

Tristan w milczeniu znosił wszystkie zabiegi, chociaż krzywił się, gdy opatrunek przypadkiem przesunął się i szorstka tkanina otarła się o brzeg rany. Cas spakował swój plecak, przez cały czas czując na sobie wzrok Arborianina. "Nic dziwnego, że mi nie ufasz. Na twoim miejscu też bym nie ufał komuś takiemu jak ja", pomyślał gorzko.

- Gotowy? - Mężczyzna wyciągnął rękę. Chłopak tylko kiwnął głową, zaś Cas pomógł mu wstać. - Na pewno dasz radę?

- Tak, nie przejmuj się mną. - Tristan niepewnie zrobił krok do przodu, ale zakręciło mu się w głowie, zachwiał się i byłby upadł, gdyby Cas go nie podtrzymał.

- Nie szarżuj. Wesprzyj się na mnie.

- Przepraszam, nie chcę być dla ciebie ciężarem. Już i tak wiele dla mnie zrobiłeś.

- Przestań ciągle przepraszać.

- Przepraszam...

Cas teatralnie przewrócił oczami. Widział, że Tristan bardzo się stara iść o własnych siłach, ale jego ciało nieustannie przypominało mu, że minie jeszcze jakiś czas, zanim odzyska sprawność.

Dzień był pochmurny, ale dość ciepły. Ruiny wokół robiły ponure wrażenie. Arborianin zauważył sporego ptaka siedzącego na ocalałym metalowym szyldzie nad wejściem do jednego z budynków. Kruk? Ptaszysko zdawało się ich obserwować.

- Widzisz tamtą wieżę? - Cas ruchem głowy wskazał budowlę daleko przed nimi. - To jakieś półtora mili stąd. Dawno temu wznosiła się tam posiadłość jakiegoś lorda. Nie był zbytnio lubiany w okolicy, więc wolał mieć przygotowaną ewentualną drogę ucieczki. Z całej rezydencji zachowała się tylko ta wieża. Nie ma w niej nic szczególnego, ważne natomiast, co znajduje się pod nią.

Co pewien czas musieli przystawać, by Tristan mógł odpocząć. Cas czuł, że Arborianin coraz mocniej obejmuje go ramieniem. Marsz, choć powolny i z przystankami, musiał bardzo nadwątlić resztki jego sił. Wreszcie Cas zdjął plecak i, mimo protestów ze strony Tristana, ostatni odcinek drogi pokonał, niosąc go na plecach.

Wieża okazała się solidną budowlą, w niewielkim tylko stopniu nadgryzioną zębem czasu. Gdzieś ponad nimi rozległo się krakanie. Znów kruk. Gdy Tristan nieco odpoczął, a Cas wrócił ze swoim dobytkiem, było już późne popołudnie. Zjedli po kilka sucharów, po czym mężczyzna wskazał na wpół zatarty napis na północnej ścianie.

- Widzisz te litery? "Nocą wyrwany z piersi nieba głos przynosi mi pieśń pocieszenia, u kresu życia wolnym będę, lecz strzec się muszę płomienia." To wiersz.

- Piękny, ale nie rozpoznaję tego pisma. Co to za język? - spytał Tristan.

- Teruliański. Nie wiem skąd, ale go znam. A teraz spójrz tam. - Wskazał południową ścianę. Ozdobiono ją niewielkimi kaflami, na których wciąż można było rozpoznać sylwetki zwierząt, ptaków i owadów, choć malowidła mocno już wyblakły. - Wiersz przypomina zagadkę. Niebo i nocny głos to słowik. Natomiast teruliańskie legendy mówią, że po śmierci dusze przybierają postać ćmy. A teraz patrz. - Cas podszedł do namalowanego na jednym z kafli niebieskopiórego ptaka i nacisnął go, a potem powtórzył to samo z kaflem przedstawiającym ćmę.

Coś kliknęło cicho, zaraz jednak dobiegł ich głośny zgrzyt. Płyta w podłodze odsunęła się, ukazując wąskie schody prowadzące w dół.

- Podziemie? Skąd wiedziałeś? - spytał Tristan.

- Odkryłem to przypadkiem parę dni temu. Jestem wędrownym kuglarzem. Chciałem się schronić przed burzą, zobaczyłem tę wieżę, a że czas mi się dłużył... - Cas wzruszył ramionami. - Pomogę ci zejść.

- Wiesz, co jest na dole? Czy to bezpieczne?

- Oczywiście, to najlepsza kryjówka. Musisz wydobrzeć, a jeśli przyjdzie ktoś, kto będzie cię szukać, to nic tutaj nie znajdzie.

- Masz rację. Chyba muszę ci zaufać.

- Musimy zaufać sobie na wzajem. Nie mamy wyjścia.

zdjęcie ze strony Unsplash

25 wyświetleń4 komentarze

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Post: Blog2_Post
bottom of page