top of page
  • Zdjęcie autoraAnka Mazovshanka

Łzy Złotego Księżyca, rozdział 3

Zaktualizowano: 15 wrz 2023

Lądowanie było twarde i bolesne. Artemisowi na moment zaparło dech w piersi. Wreszcie podźwignął się niezdarnie i z ulgą stwierdził, że choć jest mocno poobijany, to kości są całe. Jego oczy z trudem rozróżniały szczegóły otoczenia. Pstryknął palcami i przywołał sporą świetlistą kulę, która zawisła ponad jego ramieniem. Blask wydobył z mroku skalne ściany pokryte tu i ówdzie czarnym mchem. Pod stopami miał zbutwiałe deski i kości małych stworzeń, które zamieszkiwały to ponure miejsce. Zatoczył dłonią krąg posyłając kulę światła bliżej ścian wokół. Z pewnością nie było to pomieszczenie wykute ludzką ręką, lecz naturalna jaskinia, wionąca złowrogim chłodem i wilgocią. Artemis ostrożnie skierował się tam, gdzie nikł blask wyczarowanej przez niego lampy. Coś przemknęło obok jego stopy i zniknęło w gęstwinie mchu. Jaszczurka? Próbował nie wyobrażać sobie mieszkańców tej jaskini, ale umysł uparcie podsuwał mu obrazy niczym z koszmarów, a obolałe ciało przypominało, iż każdy nieostrożny krok może okazać się zgubny. Musiał jednak znaleźć wyjście z tej sytuacji, posuwał się więc mozolnie naprzód. W pewnej chwili dostrzegł, że strop się obniża i będzie musiał się czołgać, by kontynuować wędrówkę. Z powodu licznych otarć i sińców zajęło mu to więcej czasu niż się spodziewał, ale wreszcie dotarł do kolejnej dużej komory. Do jego uszu doleciał odgłos kapiącej wody, zaś nozdrza wypełniła osobliwa woń mokrej kory, liści i czegoś, czego nie potrafił zidentyfikować. Ta dziwna mieszanina zapachów sprawiła, że dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Mimowolnie zacisnął dłonie w pięści i zmusił się, by iść dalej. W końcu mrok stał się mniej gęsty, a w zasięgu wzroku pojawiły się grube łodygi bezlistnych pnączy wijące się po ziemi i ścianach. Coś zamigotało w oddali, usłyszał syk, jakby jakiś owad zbliżył się do płomienia i spłonął. Gdy uszedł jeszcze klika kroków, zobaczył wielkie stare drzewo o powykręcanych konarach i spękanej korze. Drobne migdałowate liście miały jasnoróżową barwę, a blask, jaki się z nich wydobywał sprawiał, że całe drzewo otaczało delikatne różowe światło. Artemis znał ten gatunek, widywał już marvilię w gęstych puszczach Silvantii, nigdy jednak nie napotkał drzewa tak starego i okazałego. Teraz również zdał sobie sprawę, że otacza go niesamowita muzyka, jakby buczenie wielu rojów pszczół zlało się ze srebrzystym dźwiękiem tysiąca malutkich dzwoneczków. Pod wpływem impulsu wyciągnął rękę i musnął palcami błyszczący różowy liść.

„Tutaj… Tutaj…”

Słowa rozległy się w jego umyśle tak nagle, że cofnął się gwałtownie i omal nie upadł. Nie, właściwie nie były to słowa, ale wrażenia odbierane na tyle wyraźnie, że mógł je zinterpretować. Pomyślał o Pon-Pon, ale to nie była ona. Nie wychwytywał już jej myśli.

„Jestem… Tu…”

Ten „głos”, czymkolwiek był, pochodził od drzewa. Artemis ponownie podszedł bliżej i zmusił się, by jeszcze raz dotknąć liści.

„Tutaj… Jestem… Więźniem… Uwolnij… Czekam…”

- Kim jesteś? Czym jesteś? - zapytał, a echo powtórzyło jego słowa.

„Jestem… Tutaj… Uwięziona… Czekam… Wiecznie…”

To coś nie było ani złe, ani dobre. Tego Artemis był pewien. Przytłoczyło go uczucie zamknięcia w czymś ciasnym i niewygodnym. Istota, która do niego mówiła była najwidoczniej uwięziona w pniu wiekowego drzewa, spętana magicznymi kajdanami. Przez kogo i po co? Tego nie potrafił powiedzieć.

- Dlaczego miałbym ci pomóc? I jak?

Gdy tylko wypowiedział te słowa, gałęzie drzewa błyskawicznie wystrzeliły w jego stronę i oplotły ręce i nogi, przyciągając go do grubego pnia. Artemis na próżno szamotał się, a zaklęcie ognia spaliło tylko kilka listków, zupełnie jakby nie miał kontroli nad własną magią. Nagle zalała go fala bólu i tak potężnego smutku, że zaczął szlochać, a łzy zamgliły mu wzrok. Te uczucia nie należały do niego, lecz pochodziły od tej istoty. Teraz był w stanie zrozumieć jej cierpienie. Bezbrzeżna rozpacz i samotność doprowadziły ją do desperacji. Artemis już nie walczył. Zawisł opleciony konarami jakieś trzy stopy nad ziemią i wsłuchał się w szelest liści. W swym umyśle zobaczył obraz stworzenia, które przez całe wieki bezskutecznie próbowało opuścić drzewne więzienie. Nie było wyższe od niego, sinogranatową skórę pokrywały drobniutkie łuski, a miejsce nóg zajmował długi ogon, jak u węża. Chude ramiona łączyła z tułowiem błona skórzastych skrzydeł. Wydłużoną głowę zamiast włosów pokrywały pióra, a tym, co przyciągało wzrok w dziwnej twarzy były duże czarne oczy o kształcie migdałów. Oczy niczym bezdenne studnie, ni ludzkie, ni gadzie. Stworzenie to bez wątpienia było samicą, choć nie mógł powiedzieć, skąd ma tę pewność.

- Czy jeśli ci pomogę, nie wyrządzisz mi krzywdy?

„Krzywdzić… Po co? Wolność… Chcę… Tylko wolności…”

Jeszcze zanim zaczął zastanawiać się, jak mógłby pomóc tej dziwnej istocie, oplatające go gałęzie poruszyły się. Zacisnęły się mocniej, a kolejna owinęła się wokół jego szyi. Poczuł, jakby z zawrotną prędkością spadał w dół, choć przecież nadal tkwił w tym samym miejscu. Silne zawroty głowy i mdłości sprawiły, że zamknął oczy i zacisnął zęby. Wydawało mu się, że jakaś ogromna siła wciąga go w wir pod wodę, a on łapie powietrze rozpaczliwymi haustami i tonie, tonie, tonie… Dłużej tego nie zniesie. Zimno, ciemność, strach… Czy tak wygląda śmierć? Ciśnienie rozsadzało mu czaszkę, ból palił w piersi. Poddał się. I nagle wszystko się skończyło. Nie czuł już nic. Ani własnego ciała, ani zimna. Wszystkie odgłosy ucichły. Czy jeszcze znajdował się wśród żywych? Czy czas płynął, czy może się zatrzymał? Coś mokrego dotknęło jego twarzy. Twarzy? A więc miał ciało. Spróbował otworzyć oczy. Złotawe światło wdarło się pod powieki. Zaczerpnął tchu i zaczął się krztusić. Tak, zdecydowanie miał ciało! Kiedy mógł znów swobodnie oddychać, zamrugał oczami. Leżał na trawie i patrzył w niebo, po którym przesuwały się różowe chmury. Do zachodu słońca pozostała może godzina. Pon-Pon trącała pyskiem jego głowę.

„Jak długo zamierzasz tak leniuchować?” - Lamukha wpatrywała się w niego oskarżycielsko.

- Co? - Artemis usiadł i rozejrzał się wokół. Znajdował się przed zrujnowaną willą bogatego kupca. - Jak długo tu leżałem?

„Nie wiem. Obeszłam dom i zajrzałam do ogrodu. Rosło tam trochę smacznych ziół. Nie jestem twoją niańką.”

Artemis westchnął i wstał, ale zakręciło mu się w głowie, więc musiał przytrzymać się grzbietu Pon-Pon. Ubranie miał wymięte i brudne, a na nadgarstkach widniały sine pręgi. To nie był sen… To na pewno nie był sen! Ciało wciąż miał obolałe. Popatrzył w stronę opuszczonego budynku. O nie! Drugi raz tam nie wejdzie. Trudno, dziś wróci bez ksiąg. Słońce zawisło tuż nad horyzontem, długie cienie kładły się na pylistą drogę. Artemis pstryknął palcami, ale nic się nie stało. Kula światła nie pojawiła się nad nim jak zawsze. Powtórzył gest i znów nic. Myśli wirowały w jego głowie jak szalone. To niemożliwe! To musi być sen. Uszczypnął się mocno i skrzywił. A jednak nie śnił. Magia odeszła.



27 wyświetleń8 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Post: Blog2_Post
bottom of page