Mimo iż za dnia miał dużo pracy i zmęczenie dawało o sobie znać, Artemis długo nie mógł zasnąć. Dręczył go dziwny niepokój, chociaż nie umiał powiedzieć, z czym był związany. Na pewno nie dotyczył ostatnich wydarzeń ani faktu, że odtąd jego magia związana była z księżycem. Nie, to nie to. Ten niepokój był odległy, obcy, a jednocześnie bardzo realny. Artemis skupił się na równych, powolnych oddechach i wreszcie udało mu się zasnąć.
Mrok i zimno. Tak, wiedział, że panuje tu ziąb, ale to nie on go odczuwał. Z daleka dotarł do niego dźwięk kapiącej wody, a potem coś zaszurało. Może to przebiegł szczur albo spory insekt. Jego kroki mąciły ciszę, a drobiny kurzu wirowały w powietrzu. Nie był sam, wyczuwał czyjąś obecność. Gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zaczął rozróżniać kształty przed sobą. Stary, odrapany stół i wysłużone krzesło. Kamienna podłoga pokryta szarym pyłem, brudne kamienne ściany. Usłyszał rzężący, urywany oddech. Ktoś leżał w narożniku pomieszczenia. Kiedy podszedł bliżej, serce zamarło mu z przerażenia. Miał przed sobą nagie, blade ciało częściowo spowite w brudne, przesiąknięte krwią bandaże. Tam, gdzie skóry nie zakrywały strzępy materiału, mógł dostrzec otarcia i sińce. Szyję oplatała dziwna, czarna obręcz. Twarz przesłaniały skołtunione włosy, ale nie zakrywały uszu. Co w takim miejscu robił Arborianin?! Czy jest ranny? Artemis zbliżył się, przyklęknął i ostrożnie wyciągnął rękę. Kiedy jednak jego palce dotknęły leżącego, w umyśle pojawiły się nagle dziesiątki obrazów. Artemis poczuł mdłości. Teraz już wiedział, co zrobiono temu chłopakowi.
- Wyciągnę cię stąd - szepnął żarliwie. - Rozejrzał się wokół. Nagie ściany, półmrok, zimno i wilgoć. Gdzieś musiały znajdować się drzwi. - Nie wiem jeszcze jak, ale cię wyciągnę.
Chłopak drgnął na dźwięk głosu. Skulił się i objął rękami głowę.
- Proszę... Dość...
- Nie obawiaj się, nie skrzywdzę cię.
Arborianin odsłonił twarz, otworzył zapuchnięte oczy, ale zdawał się niczego nie dostrzegać.
- Kto tu jest? - Jego głos był słaby, a oczy błyszczały gorączką.
- Nie widzisz mnie? Jestem przed tobą.
- Nie... Widzę tylko mrok...
Artemis spojrzał na swoje ręce. Były jak najbardziej materialne. Mógł przecież dotknąć tego chłopaka, a mimo to tamten go nie widział.
- Chcę ci pomóc. Jak masz na imię?
- Tristan. Nie możesz mi pomóc. Nikt nie może...
- Słyszysz mnie, jestem tu! - Artemis przykrył dłoń chłopaka swoją dłonią. - Czujesz?
- Ciepło... Czuję ciepło... Tak, słyszę cię. To nie są majaki spowodowane gorączką, prawda?
- Tego możesz być pewny. Nie jestem wytworem wyobraźni. Mam na imię Artemis. Jestem Arborianinem, tak jak ty.
- Jak to możliwe, że tu jesteś, skoro cię nie widzę?
- Sam tego nie rozumiem. Czy dasz radę wstać?
- Nie, jestem zbyt słaby. I to. - Dotknął dziwnej obręczy na swojej szyi. - Przez to coś nie mogę się bronić. Nie wiem nawet czy jest dzień, czy noc... Mam mętlik w głowie. Ból nie pozwala mi zebrać myśli.
- Będę więc musiał szybko ułożyć jakiś plan. - Artemis zacisnął dłonie w pięści. - Ten...plugawiec...zapłaci za to, co ci zrobił! - Nie przeszło mu przez gardło słowo "Zathrai". - Czy jest sam?
- Chyba tak. Wydaje się na coś albo na kogoś czekać. A może ma zamiar gdzieś mnie przenieść. Nie wiem. Jestem taki zmęczony...
Artemis ścisnął Tristana za rękę. Chłopak znów tracił przytomność, ta krótka rozmowa go wyczerpała. Artemis czuł wściekłość. Na tego szalonego Zathrai, na siebie, na własną bezsilność. "Myśl, myśl! Musi być jakieś wyjście!" Próbował jeszcze raz przeanalizować wszystko, czego się dowiedział, ale nagle poczuł, jakby coś szarpnęło go i popchnęło w tył. Mrok wokół zgęstniał, nie trzymał już dłoni Tristana. Wydawało mu się, że spada w jakąś czeluść i...
Otworzył oczy. Leżał na podłodze obok łóżka, okręcony kocem niczym kokonem. "To był sen? Niemożliwe! Wszystko zdawało się takie rzeczywiste." Wyplątał się z koca i usiadł na łóżku, próbując pozbierać myśli. Odruchowo sięgnął po karafkę z wodą stojącą na stoliku i poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Czubki palców znaczyły czerwone plamy. Obejrzał swoją dłoń. Czy się skaleczył? Skóra jednak nie była pęknięta. To nie była jego krew. To nie mógł być tylko sen! Wypił duszkiem cały kubek wody, a myśli wciąż kołatały się w jego głowie. "Ten Arborianin, Tristan, istnieje naprawdę i jest więźniem. Ale gdzie? Jak mam mu pomóc? Czy to w ogóle możliwe?" Wstał, ubrał się i zaczął chodzić po pokoju. "A co jeśli sen jest odpowiedzią? Czy mogę znów przenieść się do tego miejsca we śnie? Czy potrafię go uwolnić? Muszę spróbować! Wystarczy zaczekać do nocy. Żeby tylko nie było za późno!"
Mrok i zimno zdawały się osaczać go niczym bezlitośni strażnicy. Dreszcze targały ciałem Tristana, a każdy ruch wywoływał fale bólu. Czy naprawdę rozmawiał z tym Arborianinem? Może jednak były to tylko majaki trawionego gorączką umysłu. Dręczyły go głód i pragnienie. Zathrai wlał mu trochę wody do gardła, ale kiedy to było? Wczoraj, przedwczoraj? Usłyszał kroki i instynktownie napiął mięśnie. Nie spodziewał się jednak kopniaka w żebra, od którego na moment zaparło mu dech. Zaniósł się kaszlem, ból niemal rozrywał mu płuca.
- Pobudka! - warknął Zathrai. - Dziś wymienię cię na sporą sumkę i wreszcie to ja będę kimś, z kim trzeba się liczyć. - Przyklęknął przy Tristanie. - Ale najpierw zabawię się po raz ostatni. - Wyjął zza pasa nóż i przystawił do twarzy chłopaka. Uśmiechnął się, odsłaniając spiłowane na ostro zęby. - Może powinienem wyciąć coś sobie na pamiątkę? Jak myślisz? Jedną malutką kosteczkę. Może nie zauważą... - Przesunął ostrzem noża po piersi Arborianina. - Moi ziomkowie polowali na was jak na króliki. Pili waszą krew, wierząc, że obdarzy ich wielką siłą. Ja jeszcze nie spróbowałem krwi żadnego długouchego ścierwa. Czas się przekonać, jak to jest.
Nóż przeciął skórę szybko i precyzyjnie. Tristan jęknął z bólu, a Zathrai pochylił się i zaczął chłeptać krew sączącą się z rany na udzie. Po kilku chwilach mężczyzna otarł usta rękawem koszuli.
- Jakoś nie czuję się silniejszy, ale za to nabrałem ochoty na inną zabawę. - Obrócił Tristana na brzuch, po czym śliskimi od krwi palcami szarpnął go za włosy. Drugą ręką rozpiął sobie spodnie.
Oczy Tristana wypełniły się łzami bólu, odrazy i upokorzenia, gdy Zathrai wtargnął w niego. Ciało zwiotczało, poddał się. Krew nadal sączyła się z rany, a z nią opuszczały go resztki sił. Mógł tylko z zaciśniętymi zębami znosić brutalne pchnięcia. Miał wrażenie, że jego umysł powoli wypełnia pustka, ból zaś staje mniej dotkliwy. Czy to już koniec, czy tak wygląda śmierć? Zaraz jednak na powrót został ściągnięty do swego zmaltretowanego ciała. Ciszę przeszył potężny ryk wściekłości. Coś uderzyło w Zathrai i cisnęło nim o ścianę. Mężczyzna błyskawicznie otrząsnął się i stanął na szeroko rozstawionych nogach, trzymając nóż w gotowości. Nawet jeśli potrafił przebić wzrokiem mrok, to nikogo nie dostrzegł. Wtem nastąpił kolejny cios. Ciało Zathrai z impetem uderzyło o przeciwległą ścianę. Podniósł się niezdarnie, kierując przed siebie ostrze długiego noża.
- Co jest?! Co to za diabelskie sztuczki? Pokaż się! - Kipiał wściekłością, białka oczu błyskały groźnie. - Machnął nożem na oślep, ale w nic nie trafił. W następnej sekundzie jego ręka została wykręcona pod dziwnym kątem i usłyszał trzask łamanych kości. Nóż z brzękiem upadł na kamienną posadzkę.
Zathrai zawył niczym zapędzone w pułapkę, śmiertelnie niebezpieczne zwierzę.
- Przeklęte sztuczki! Diabelski pomiot! - wrzeszczał, sięgając po nóż drugą ręką. - No chodź! Pokaż się, a rozpruję ci wnętrzności i zjem twoje serce!
Krzyki mężczyzny wydawały się dobiegać z bardzo daleka. Tristan był ledwie świadomy tego, co się wokół niego dzieje. Każdy ruch i każdy oddech był dla niego torturą. Po chwili jednak jasność myśli powróciła. "Uciekaj!" Głos rozbrzmiał w jego umyśle. "Tam! Tam są schody i drzwi!" Kto to? Czyj głos wdarł się do jego myśli?
- Artemis? - szept był ledwie słyszalny.
"Tak, to ja. Uciekaj! Zajmę się nim."
Tristan zaczął się czołgać w stronę ściany. Faktycznie postawiono ją pod takim kątem, że dopiero z bliska można było zobaczyć znajdujące się za nią stopnie. Wciąż docierały do niego wściekłe ryki Zathrai. To tylko cztery kamienne schodki. Uchwycił się pierwszego i spróbował się podciągnąć.
- A ty gdzie się wybierasz? - Zathrai skoczył ku niemu, chwytając go za nogi i ciągnąc w dół. - Nigdzie nie pójdziesz! - warknął, trzymając nóż w zębach. Nagle jego głową szarpnęła niewidzialna siła, coś zagulgotało mu w gardle, a z ust popłynęła krew. - Dość tego... - wycharczał. Złapał Tristana za włosy, uderzył jego głową o posadzkę i przycisnął nóż do jego szyi. Na skórze pojawiły się krople krwi. - Nie wiem, kim jesteś i w co pogrywasz, ale przysięgam, że on zdechnie, jeśli się nie pokażesz!
Głowa Zathrai odskoczyła w tył jak po ciosie w szczękę. Ryknął przeraźliwie, tocząc pianę z ust.
- Giń! - Mięśnie ramion napięły się do granic możliwości, czubek ostrza zagłębił się w ciele, ale dłoń ściskająca rękojeść noża drżała, jakby natrafiła na opór.
Tristan niewyraźnie widział nad sobą wykrzywioną furią twarz Zathrai. Czuł przygniatający go ciężar ciała. Wydawało się, że czas nagle zwolnił swój bieg. Chłopak powoli uniósł ręce i chwycił nadgarstek mężczyzny. Miał wrażenie, że kieruje nim jakaś obca wola. W miarę jak zwiększał nacisk, ostrze oddalało się od szyi, a na twarzy Zathrai malowało się coraz większe niedowierzanie. Wreszcie z głośnym trzaskiem czarna obręcz na szyi Arborianina rozpadła się na kawałki, a wtedy Tristan z łatwością obrócił nóż. W tym samym momencie ciało Zathrai śmignęło w tył i uderzyło o ścianę. Mężczyzna osunął się na podłogę. Oczy rozszerzone zdumieniem i strachem niczego już nie widziały. W gardle tkwiło ostrze noża, a krew plamiła nieruchomą pierś. Był martwy.
Arborianin zdał sobie sprawę, że od paru chwil wpatruje się w sufit, a wokół zalega cisza. A więc wciąż żył. Przez moment ból był tylko odległym wspomnieniem, ale teraz powracał do niego z całą mocą.
"On już cię nie skrzywdzi", powiedział głos w jego głowie.
- Artemis...
"Posłuchaj mnie. Musisz się stąd wydostać."
- Nie dam rady...
"Pomogę ci, choć moja moc niemal się wyczerpała. Zaraz wstanie świt."
Ogromnym wysiłkiem Tristan wczołgał się na pierwszy stopień, a kiedy podciągnął się na kolejny, miał wrażenie, że jest mu łatwiej. Następny stopień i jeszcze jeden. Masywne, żelazne drzwi otworzyły się przed nim. Tristan wreszcie wydostał się na zewnątrz. W szarości poranka ujrzał kamienne ruiny niskich zabudowań. Leżał na bruku porośniętym częściowo mchem i trawą.
- Dziękuję... - wyszeptał.
"Teraz muszę odejść. Nie wiem, czy się jeszcze zobaczymy. Niech los ci sprzyja!"
Tristan poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu. Po chwili mżawka przerodziła się w ulewę. Chłopak otworzył usta, by ugasić pragnienie. Dreszcze i gorączka wróciły. Z mozołem pełzł w stronę resztek muru, nad którym zachował się fragment dachu. Jeśli gdzieś tu rosły odpowiednie zioła, będzie mógł zbić gorączkę i odzyskać choć trochę sił. Na razie musiał schronić się przed deszczem. Był taki zmęczony! W głowie mu wirowało, w uszach dudniło, a mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Obraz przed oczami zaczął się rozmywać. Jego ręka natrafiła na coś, co nie było ani rośliną, ani kamieniem. But? Tak, to był but, a właściwie dwa buty. I tkwiły w nich czyjeś nogi. Nagle szarość poranka ustąpiła miejsca ciemności. Tristan stracił przytomność.